Śmierć przyjęta

Zacznę więc od spotkania się z tymi, których dobrze lub trochę znałem, a których już nie ma pośród nas. Ich odchodzenie z tego świata mówi o jakimś rodzaju psychologii umierania, śmierci. Osobiście byłem świadkiem śmierci dwóch bliskich mi osób. Ponieważ, jak dotąd, nie mam należytego dystansu, nie będę ich przywoływał. Przywołam natomiast obraz śmierci kogoś, kogo poznałem z opowieści.

Żyli ze sobą w małżeństwie prawie pięćdziesiąt lat. Ze wspomnień żony wynikało, że małżeństwo było bardzo udane. Przyszedł czas choroby i ostatni jej etap w szpitalu. Operacja, czas leczenia. Dobry czas: bycia przy sobie, ostatnich spojrzeń. Ale też nie łatwy czas doświadczania obumierania i odchodzenia męża, a wraz z nim pięknej przeszłości, zdarzeń, wrażeń, udanych i mniej udanych zamierzeń. To wszystko przecież składało się na historię wspólnej więzi, która poddana została rozdarciu. Śmierć boli. Nie może więc nie dotknąć najgłębszych obszarów intymności i duszy, często do tej pory nawet nie uświadomionych. Wobec tego wszystkiego nie można uciec. Trzeba to przyjąć. Przyjmowanie śmierci przez męża w szpitalu – wspomina żona – było czymś nie z tego świata. W przededniu zgonu prosił syna, aby go zabrał do domu. Miało się to dokonać następnego dnia. Jakby chciał raz jeszcze spojrzeć na to wszystko, co codziennie go otaczało

i pożegnać się z tymi, którzy go kochali. Śmierć była szybsza. Następnego dnia o poranku, przy czuwającej żonie i synu, w bliskości ich dłoni i wspólnej modlitwy zasnął, przeszedł. Dyżurujący lekarz wyznał, że po raz pierwszy widział człowieka, który umarł z uśmiechem na swojej twarzy. I ten uśmiechnięty wyraz twarzy pozostał.

Śmierć jest wydarzeniem, wobec którego człowiek musi stanąć w prawdzie. Oznacza koniec stanu pielgrzymowania. Jest ona – bardziej już teologicznie – skutkiem kary za grzechy. To wszystko prawda: jest wydarzeniem, które człowiek musi znieść, doznać. Ale ważne jest, aby to uczynił jako swój czyn, w którym śmierć została przyjęta i poniesiona. Poniesiona z Tym, który śmierć zniweczył, w życie rzucił światłość — nieśmiertelność.

Śmierć nie jest łatwym czynem. Mówi się, że są ludzie, którzy ciężko umierają. Cierpią. Nie potrafią przyjąć śmierci. Wtedy jedyną pomocą jest głośna modlitwa wraz z nimi. Medycyna wydaje się być często bezradna wobec dramatu obumierania. Wówczas tylko Różaniec czy Koronka do miłosierdzia przynoszą ulgę. Są wręcz oczekiwanym światłem ufności i miłości, które przenoszą w nieśmiertelność.

Śmierć jako czyn człowieka jest zadaniem. Wyzwaniem, do którego trzeba się sposobić. Jan Paweł II ułożył modlitwę o dar przyjęcia starości: Poddają się Tobie, która powstała prawdopodobnie w trakcie pielgrzymki do Belgii, w miejscowości Melchelm -18 maja, w dniu urodzin Papieża.

„Panie, od ponad 65 lat dajesz mi bezcenny dar życia; od momentu moich narodzin nieustannie spływa na mnie Twoja łaska i nieskończona miłość. Minione lata były mieszaniną wielkich radości, prób, postępów, porażek, problemów zdrowotnych i zmartwień, w sposób właściwy każdemu z nas. Z Twoją łaską i pomocą mogłem pokonywać te przeszkody i zdążać do Ciebie. Dziś czuję się ubogacony moim doświadczeniem i tą wielką pociechą, która jest byciem przedmiotem Twojej miłości. Moja dusza wyśpiewuje Tobie dziękczynienie.

Jednak codziennie w moim otoczeniu spotykam osoby starsze, które poddałeś ciężkiej próbie: są sparaliżowane, ułomne, niedołężne i często nie mają wystarczających sił, aby modlić się do Ciebie. Inni utracili możność posługiwania się swoimi zdolnościami umysłowymi i nie potrafią już wyjść ze swojego nierzeczywistego świata i iść do Ciebie. Spoglądam na nich i mówię do siebie: »A gdybym to był ja?«.

Oto już dzisiaj, Panie, kiedy mogę jeszcze samodzielnie się poruszać i jestem w pełni moich władz umysłowych, już zawczasu deklaruję przed Tobą przyjęcie przeze mnie Twojej świętej woli i jeśli taka czy inna spośród tych prób miałaby dotknąć mnie, to pragnę, aby służyła Twojej chwale i zbawieniu ludzkości. Od tej chwili proszę Cię też, byś z Twoją łaską był pomocą dla tych, którzy będą mieli niewdzięczne zadanie pielęgnowania mnie.

Jeżeli pewnego dnia stanie się, że choroba dotknie mego umysłu i zaćmi rozum, to już teraz poddaję się Tobie tym poddaniem, które potem zyska swoją kontynuację w milczącej adoracji. Gdybym pewnego dnia miał się położyć długo, pozostając bez świadomości, to pragnę, aby każda godzina, którą dane mi będzie w taki sposób przeżyć, była nieprzerwanym dziękczynieniem, a moje ostatnie tchnienie było także tchnieniem miłości. Wówczas, w takiej chwili, moja dusza, prowadzona ręką Maryi, stanie przed Tobą, aby na wieki wyśpiewywać Twoją chwałę. Amen”.

Poczucie rzeczywistości w perspektywie tej modlitwy, która dochodzi do nas zwłaszcza poprzez odejście Wielkiego Autorytetu, jest niekwestionowanym dowodem sensu życia i śmierci.